Miasto zabite dechami

 

Ciepły wrześniowy zmierzch na krakowskim Rynku.

W różnojęzyczny gwar, śmiechy, nawoływania przy kawiarnianych stolikach wplata się stukot podków dorożkarskich koni, miesza z wytwornym rytmem piłowanego na skrzypcach mozartowskiego menueta, dobarwia melancholią cygańskiej harmonii.

Z oddali nad łomotem hiphopowych bębnów młodych barbarzyńców dobiegają tony trąbki...

O ironio!

To ''Cisza'' - ''Il silentio'' - sprzed półwiecza, przebój mej młodości.

Mimo to lubię i ten obecny Rynek.

Normalne miasto w środku Europy.

Chociaż dłużej w mej pamięci pozostanie inny obraz Rynku, po dziesiątej wieczorem, mrocznego, głuchego, pustego; tylko przed lokalem żywienia zbiorowego KZG ''Zachód'' (Hawełką) drzemiący na kożle Kaczara w oczekiwaniu na zamazane towarzystwo, które alkoholowe zamroczenie bierze za dobrą monetę poezji.

Więc może tak jak teraz jest lepiej, tym bardziej że bywało jeszcze gorzej, mroczniej, ponuro, dramatycznie.

Siedzę w kawiarnianym ogródku u wylotu ulicy Floriańskiej.

Za plecami mam budynek banku, dawniej sławnego Hotelu Drezdeńskiego.

Część jego parteru mieści kawiarnię ''Bankową''.

Przez lata był tam sklep ze słodyczami firmy ''A. Piasecki''.

Wąskie drzwi z obu stron obramowują charakterystyczne półokrągłe witryny.

Kiedyś wprawione były w nie szyby ze sławnego belgijskiego szkła, bez najmniejszej skazy.

Niesłychanie kosztowne, dziś już nawet chyba nieodlewane, jako nadto zbytkowne.

Te szyby u Piaseckiego przetrwały od lat 20. minionego wieku do schyłku PRL - u.

I wówczas dopiero komuś ''się stłukły''; a może przydały w innym miejscu?

I zastąpiono je banalnym, by nie rzec tandetnym pleksi.

Raz tylko szyby te wprawiano ponownie, po I wojnie.

Poszły one w drobny mak w styczniu 1918 roku.

Nie wskutek działań wojennych.

Podzieliły los wszystkich szyb, wszystkich w okolicach Rynku witryn sklepów, handelków, kawiarni, knajp, podczas jednego z najbardziej przygnębiających okresów w historii naszego miasta, w czasie rozruchów głodowych.

Od początku wojny zaczęły się kłopoty z zaopatrzeniem.

Wojskowe władze Twierdzy Kraków w pierwszej kolejności pomyślały o aprowizacji armii i jej bezpośredniego zaplecza.

Na zaprowiantowanie cywilbandy zabrakło już czasu, a potem możliwości.

Nadto z chwilą wybuchu konfliktu z Rosją zamknięto granicę od północy, skąd od Ojcowa i okolicznych wsi co dzień ciągnęły furmanki ze świeżym mięsem i nabiałem.

I, co gorsza, w wyniku wojskowo - biurokratycznego mitrężenia zakazywano aż do końca wojny małego ruchu granicznego nawet wówczas, gdy tereny dawnego zaboru rosyjskiego były pod kontrolą Austrii lub Niemiec.

Jedyną radę, jaką ck monarchia mogła dać swym krakowskim poddanym na wojenne utrudnienia to ewakuacja z twierdzy, głównie do Czech.

Od trzeciego dnia wojny rynek żywności został poddany reglamentacji; kartki, przydziały, regulacja i kontrola cen.

Jak łatwo zgadnąć, z każdym dniem, nie tylko w Krakowie, sytuacja stawała się coraz trudniejsza.

Kumulowana przez lata masa krytyczna notorycznego niedojadania eksplodowała 16 stycznia 1918 roku.

Według klasycznego scenariusza zaburzeń ulicznych zaczęło się od manifestacji pod siedzibą Namiestnictwa i magistratem, strajkami w fabrykach, m. in. w kużniach Zieleniewskiego pracujących dla wojska.

Władze były przygotowane na tzw. rozwiązania siłowe, w Sukiennicach ''konsygnowano'' - jak to się wówczas pisało - oddziały wojska i policji.

Użyto ich jednak dopiero, gdy ze zmierzchem, mimo wprowadzenia godziny policyjnej od 6 wieczorem, zaczęło się demolowanie miasta, wybijanie szyb i rabunek.

Szkody materialne - nie licząc skradzionych towarów - wyniosły ponad 100 tysięcy koron.

O ofiarach wśród ludzi pisano wstrzemiężliwie, iż ''towarzystwo ratunkowe miało mnóstwo zajęcia''.

Nazajutrz nielicznych włościan, którzy odważyli się przyjechać z produktami do Krakowa, napadały grupki wyrostków, rabując sery, jajka i drób.

Do poważniejszego incydentu doszło pod siedzibą Związku Ekonomicznego Urzędników i Nauczycieli, gdzie tłum w okamgnieniu rozkradł zapas ziemniaków i mąki dowieziony akurat dla członków związku w ramach akcji aprowizacyjnej.

Trudno dziwić się tej desperacji, skoro czytamy, iż za jajko, jeśli ktoś w ogóle handlował, żądano koronę.

Po licznych negocjacjach i interwencjach aż w Wiedniu, czynionych przez księcia biskupa Sapiehę i namiestnika generała Huyna, krakowianom obiecano dostarczać, w miarę regularnie, po dwa bochenki chleba i pół kilograma mąki lub pęcaku raz w tygodniu na osobę.

W takich realiach nikt nie miał chęci wykosztowywać się na nowe witryny, nawet gdyby szkła było pod dostatkiem.

Ziejące pustką kawerny wystaw i okien zabito dechami, czekając lepszych czasów.

Które, co jest pocieszające, wcześniej czy póżniej nadchodzą.

Tekst: Jan Rogóż
Źródło: ''Dziennik Polski'' z dnia 24 września 2006 r.

Zobacz Także

blog You tube facebook Twitter

Kontakt


E-mail: fortyck@fortyck.pl

Fortyck.pl